
To zdjęcie nie odzwierciedla rzeczywistej prawdy z tego okresu. Wygląda, jakby te dziewczęta jechały tam z własnej chęci, a nie jak było w rzeczywistości, pod ogromnym przymusem, presją. A wpis pod zdjęciem świadczy o wyrachowaniu i kłamstwie.
"Polskie kobiety i dziewczęta w drodze na roboty do Rzeszy. Ich radosne oczekiwanie nie dozna rozczarowania".
Wręcz przeciwnie - ogromnego rozczarowania doznała moja kuzynka, Zofia, już na samym początku. Raz, że musiała pojechać z obawy o swoją rodzinę, bo gdyby się opierała, Niemcy zabiliby wszystkich, a po drugie - na dworcu w Bielsku Podlaskim, kiedy była już w towarowym wagonie, ojciec chciał jeszcze podejść i pożegnać się z córką - pojechała przecież w nieznane - niemiecki żołnierz brutalnie go odepchnął z potokiem wulgarnych słów.
Więc sam początek świadczył o rozczarowaniu, kiedy to dziewczęta wylewały morze łez z obawy o swoje jutro.
Zofia trafiła do niemieckiej rodziny na Prusach, której gospodarz był wojskowym, więc prawie go w domu nie było. Mieli dwie córki, 12-letnią i 16-letnią. Gospodyni okazała się bardzo ludzka, przychylna, ale jednocześnie bardzo wymagająca. Pracy było dużo: sprzątanie, gotowanie, praca w ogrodzie, w polu, w oborze, przy inwentarzu.
Zofię zabrano 31 maja 1944 r., więc całe lato spędziła w tej rodzinie ciężko pracując. Szybko wdrożyła się do obowiązków - pochodziła przecież ze wsi. W miarę upływu czasu zyskiwała coraz większe zaufanie, a później i sympatię pani, ale po wykonaniu swoich obowiązków nie mogła być w domu. Szła do obory, bo tam nad zwierzętami miała swoje miejsce.
Do cięższych prac przydzielony był niemiecki niewolnik - Polak, mieszkał z całą grupą w oddzielnym miejscu tzw. łagrze.
Wszyscy polscy robotnicy musieli nosić na swym ubraniu przyszytą literę "P", która odróżniła ich od Niemców. Nie można było nigdzie wyjść bez tej naszywki. Za zgodą pani, Zofia mogła wyjść do kościoła. Tam też spotkała znajomą z sąsiedniej wsi - Leontynę. Było więc raźniej spotkać się czasem z bratnią duszą.
Kiedy zaczęły dochodzić wieści, że armie wojsk sprzymierzonych wkraczają do Niemiec, na Prusach Wschodnich Niemcy zaczęli się pakować i wyjeżdżać w głąb swego kraju. Gospodarze Leontyny, wyjeżdżając, dali jej rower, by szybko uciekała jak najdalej od frontu. Leontyna przyjechała do Zofii i obydwie usilnie błagały gospodynię, by pozwoliła jej przenocować choćby jedną noc. Gospodyni oznajmiła, że też się właśnie pakuje i wyjeżdża z córkami do rodziny oddalonej o 60 km, więc Leonka może zostać dłużej. Pozabijano część inwentarza, przerabiając na wędliny. Oczywiście Zosia i Leonka chętnie pomagały. Dużą część tych wędlin gospodyni im zostawiła, poukładane na stole, bo w grudniu 1944 r. był duży mróz. Spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechała z córkami, życząc Polkom szybkiego powrotu do swoich rodzin.
Do Polaka - niemieckiego niewolnika, który pracował w tym gospodarstwie, przyszli koledzy z łagru, najedli się, przynieśli też bimber - popili sobie. Zosia z Leonką, widząc to, cichutko wycofały się do sąsiedniego pokoju i tylnym wyjściem do zaprzyjaźnionej rodziny niemieckiej, która pozwoliła na nocleg w szopie. Wygłodzeni chłopcy z łagru przychodzili wieczorami z bimbrem, aż zjedli całą wędlinę, a dziewczyny ustępowały, im nocując w oborze sąsiadów, albo pod stogiem siana. Miały jeszcze krowę, więc piły ciepłe mleko.
Ewakuacja Niemców odbywała się na rozkaz. Sowieci wtargnęli do Prus Wschodnich w rejonie Gołdapi i - jak głosiła później propaganda - miał tam miejsce "prawdziwy festiwal mordów i gwałtów" (...). Nasza Zofia poniekąd była tego świadkiem. Musiała kilkakrotnie uciekać, chować się, ale zawsze, jak twierdzi, z Bożą pomocą, udawało się im z Leontyną wyjść cało z różnych opresji.
Niemcy wyjeżdżali, Polacy zostawali. Była ich grupa 10-osobowa, głównie młodzież, jedna kobieta starsza i narzeczeni z dzieckiem. Całą grupą zajęli jedno mieszkanie "sztube". Była zima, nie mieli drzewa ani węgla na ogrzanie pomieszczenia. Spali na podłodze na rozłożonej słomie, sianie, w ubraniach, przykrywali się czym kto miał. Niemcy zostawili krowy, więc było chociaż co jeść.
Pewnego dnia weszło kilku ruskich żołnierzy, ustawili wszystkich w szereg i zaczęli przeglądać. Jeden wybrał Zofię - że do pracy. Musiała z nim iść, miał pistolet, szedł z rowerem. Zauważyła, że był pijany. Zaczęła główkować, jak mu uciec, bo prośba, żeby pozwolił jej wrócić, nie pomagała. Zwróciła się do Matki Bożej - Matuchno pomóż! W pewnej chwili żołnierz upadł z rowerem. Zofia szybko zaczęła uciekać, strzelił jeszcze, ale nie trafił. W pobliżu był las, więc chowała się za krzakami i ostrożnie, szczęśliwie, wróciła do grupy.
Później prowadzono ich do miasta. Oddzielnie chłopcy, oddzielnie dziewczyny, z ostrą dyscypliną i wartą. Do pracy kierowano grupowo. Chłopcy kopali okopy. Dziewczyny rozgarniały ziemię na górze. Były to bardzo głębokie rowy, z jednej strony ściana musiała być stroma, wysoka na wzrost mężczyzny.
Kiedy zbliżał się front, wyraźnie było słychać strzelaninę i huk samolotów zaczęły się rwać granaty, a potem huknęły katiusze. Huk taki słychać było dzień i noc. Chowali się do okopów, a nieraz do opuszczonych domów. Nieraz spały też pod stogiem siana, całą noc tuląc się jedna do drugiej, by się ogrzać. Niemcy mieli murowane okopy, a kiedy nie przyszli już, to Polską grupę skierowano do nich.
Siedzieli tak kilka dni, nie wychodzili w obawie o swoje życie, nawet głodni, bo na zewnątrz strzelanina. Aż pewnego dnia nad ranem wszystko ucichło. Chłopak ostrożnie wyjrzał z okopu i zobaczył białą flagę. Wszyscy bardzo się ucieszyli.
Za ok. pół godziny przyszli Rosjanie i kazali wychodzić. Prowadzili parami pod nadzorem do komendantury. Tutaj sprawdzali dokumenty i wydali zaświadczenie, że każdy samochód ma obowiązek podwieźć Polaków w stronę ich miejsca zamieszkania. Jak wspomina Zofia, wyszli dużą grupą na szosę. Jechał duży samochód i zabrał aż 8 osób. Byli więc szczęśliwi, że jadą w swoje rodzinne strony. Ale kiedy po drodze nie chciał się zatrzymać, mimo iż niektóry chcieli wysiąść, zaczęli podejrzewać, że wiezie ich albo do domu prostytutek - bo takie były wówczas - albo na dalsze roboty, tym bardziej, że było dwóch mężczyzn radośnie ze sobą rozmawiających. Zofia, swoim zwyczajem, zaczęła się gorąco modlić o Bożą opiekę i wówczas, jak wspomina, zepsuło się koło w samochodzie. Wszyscy więc, korzystając z okazji, uciekli.
Dalszą drogę przejechały z Leontyną już szczęśliwie, korzystając z usług uczciwych ludzi. Na koniec koło wsi Rudka spotkała znajomych pp. Wodyńskich, którzy podwieźli je furmanką aż do sąsiedniej wsi - Schaby. Resztę drogi przeszły pieszo, a rolnicy witali ich serdecznie - był czerwiec 1945 r., więc prace polowe w pełni. Z daleka Zofia zobaczyła swoją rodzinę pod domem, która patrzyła, czy to ona wraca - trudno było poznać. Kiedy z radością machnęła do nich, ze łzami wzruszenia podbiegli, witając się. Cieszyli się wszyscy, że wprawdzie bardzo wynędzniała, wychudzona, ale szczęśliwie wróciła do domu.
Przykre wspomnienia jednak pozostały, nawet teraz po tylu latach. Trudno opowiadać, wspominać bez łezki w oku.
Janina Robkowska
25 stycznia 1940 r. Hans Frank, generalny gubernator, wydał odezwę do Polaków, wzywającą do zgłaszania się do pracy na roli w Niemczech.
"Wszystkie osoby zdolne do pracy, które otrzymują wsparcie ze strony Urzędów Pracy lub stoją pod opieką społeczną, mają obowiązek zaraz się do pracy zgłosić". Frank zapewniał, że robotnicy dostaną dobre mieszkanie i wikt, a zarobki będą mogli wysyłać rodzinom. Odzew był bardzo słaby. Niemcy wprowadziły więc przymus. Arbeitsamty, urzędy pracy, wysyłały imienne wezwania, a wójtowie musieli robić spisy osób zdolnych do pracy.
Tylko około 5 proc. Polaków wyjechało na roboty formalnie dobrowolnie. Jak pisał prof. Czesław Łuczak w książce "Praca przymusowa Polaków w Trzeciej Rzeszy", decyzję taką podejmowano często z powodu przymusu ekonomicznego - wywołanego wojną brakiem środków do życia. "W rzeczywistości dobrowolnie, to znaczy bez jakiegokolwiek przymusu moralnego i ekonomicznego, wyjechało na roboty do Rzeszy tylko kilkaset osób, rekrutujących się spośród młodzieży żądnej przygód".
Pozostałych wysłano przymusowo. Opornych karano grzywną, odebraniem przydziałów żywności, konfiskatą mienia, więzieniem lub zesłaniem do obozu koncentracyjnego.
jsw
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie