
Ponad 80 lat temu hitlerowcy zamordowali 10 niewinnych mieszkańców wsi Siemichocze - zarówno prawosławnych, jak i katolików. 28 września odsłonięto pomnik przypominający o tragicznych wydarzeniach.
Pod koniec maja 1944 roku, w lesie nieopodal Siemichocz znaleziono ciało zastrzelonego przez partyzantów gajowego, który był gorliwym współpracownikiem niemieckich władz. W odwecie za jego śmierć, 3 czerwca Niemcy otoczyli wieś, zorganizowali obławę, angażując w tę akcję liczną grupę żandarmerii z posterunków w Milejczycach, Nurcu Stacji i Wysokiem Litewskim (dziś za granicą). W wyniku łapanki zatrzymali dziesięciu przypadkowych mężczyzn. W różnym wieku, najstarszy miał lat 58, najmłodszy zaledwie 15. Zgromadzili ich na wzgórku u rozstajnych dróg na zachodnich krańcach Siemichocz, a następnie furmankami, pod eskortą, odwieźli na posterunek w Milejczycach.
7 czerwca wszystkich rozstrzelali w lasku położonym na obrzeżach Milejczyc i pogrzebali w przygotowanym wcześniej dole.
Na czas egzekucji Niemcy wprowadzili w Milejczycach zakaz opuszczania domów pod groźbą kary śmierci. Według relacji świadków, którzy po kryjomu z oddali obserwowali wydarzenia - najpierw ustawiono nad wykopem piątkę młodszych mężczyzn. W pewnym momencie jeden z nich, w akcie desperacji, rzucił się na stojącego obok żandarma i w trakcie szamotaniny wciągnął go do dołu. Padł pierwszy strzał, a po przerwie cztery kolejne. Następnie kule dosięgły pięciu pozostałych skazańców, w tym dwóch ojców, którzy chwilę wcześniej widzieli śmierć własnych dzieci...
Miejsce egzekucji było pilnie strzeżone. Dopiero po dwóch tygodniach rodzinom udało się przekupić strażników i pod osłoną nocy wydobyć ciała pomordowanych, aby przewieźć ich na milejczycki cmentarz i po chrześcijańsku godnie pochować. Tam spoczywają do dzisiaj. Miejsce zbrodni oznaczono krzyżem, który wzniesiono zaraz po wojnie.
Tak krótko historię wydarzeń sprzed 80 lat opisała dr Helena Smorczewska. W przygotowanej broszurze przedstawiła również krótkie biogramy pomordowanych, by nie pozostali anonimowi, aby nie byli jedynie imieniem i nazwiskiem na pomniku.
Byli to: Jakim Sawczuk lat 40, Bolesław Antoni Zdzichowski lat 48, jego syn Józef Zdzichowski lat 17, Piotr Romaniuk lat 44, jego syn Piotr Romaniuk lat 20, Piotr Geppart lat 20, Edward Migus lat 30, Denis Rudczyk lat 58, Paweł Szybuk lat 44 i Aleksander Józefowicz lat 15. Ich biogramy przedstawimy w przyszłym numerze.
Już w roku 1968 Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Białymstoku wszczęła śledztwo w tej sprawie. Ustalono wtedy, że pod koniec maja 1944 roku w Siemichoczach został rozstrzelany przez partyzantów gajowy Antoni Kostera, za donoszenie Niemcom.
Komisja ustaliła też ówczesny skład posterunku w Milejczycach. Komendant Josef Schleicher pochodzący z Berlina, jego zastępca Maschunsky, oraz żandarmi: Frantz Reinhold Krotky, Hans Brochmann, Józef Weis, Hermann Hugo Gunter, Otti Schlawa, Ludmann, Narot, Becher, Becker, Mudeng. W wyniku śledztwa ustalono, że w rozstrzelaniu brał udział komendant oraz Maschunsky, Franc Krotky, oraz żandarm z Siemiatycz hauptman Wilhelm Domenzdorf.
Wcześniej ci sami żandarmi popełniali także inne zbrodnie na ludności cywilnej. Wiosną roku 1942 w Milejczycach zamordowano przez rozstrzelanie tutejszych mieszkańców Włodzimierza Wiszenkę i Pawła Pyszkę. Jesienią, też w Milejczycach na terenie byłego getta rozstrzelano pięć osób: 4 mieszkańców Milejczyc: Mojsieja Janowicza, Aleksego Gierasimiuka, Władysława Katarzyńskiego, Ignacego Sadowskiego i jednego mieszkańca wsi Rogacze - Jana Rychczuka. W tym też czasie na terenie byłego getta zastrzelono trzy chore osoby pochodzenia żydowskiego. Była to żona fryzjera Lina Terespolskiego, oraz dwie dentystki nieznanego nazwiska. W roku 1945 zamordowano dwóch Rosjan - Stefana Wiszenkę i Mikołaja Parchomienkę.
W 2021 roku Instytut Pamięci Narodowej Główna Komisja Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu wydała postanowienie o przedłużeniu śledztwa w tej sprawie.
Trzy lata temu powstała inicjatywa upamiętnienia po-mordowanych mieszkańców Siemichocz. Realizacją pomysłu zajął się Społeczny Komitet Budowy Pomnika. To nie była prosta sprawa. Po wielu problemach udało się. 28 września odbyło się uroczyste odsłonięcie pomnika.
Jednymi z inicjatorów jego powstania są pochodzący z Siemichocz Ewa Krasińska i Józef Nieśmiałowski ze Stowarzyszenia "Tu żyjemy". W skład społecznego komitetu budowy weszli Liliana Gładzka, Aleksander Mikołajuk i Józef Nieśmiałowski:
- To nie o mnie tu chodzi - mówi skromnie Nieśmiałowski. - To wspólna inicjatywa. Zależało nam na upamiętnieniu mieszkańców tej społeczności. W tym łań-cuchu pokoleń właśnie o to chodzi. Żeby przekazywać tę pamięć, tę historię. Chciałbym specjalnie podziękować byłemu staroście Markowi Boblowi, bo naprawdę to jego zasługa, że w końcu się udało sfinalizować pomnik. A jest symboliczny, to nie tylko monument z nazwiskami pomordowanych. Nawiązuje do rozstrzelania. Z tyłu jest 10 dziur, autentycznie po kulach.
Trzeba przyznać, że pomnik jest gustowny i oryginalny.
Mimo że pomysłodawcy nie chcą się afiszować, wymieńmy tych, którzy przez trzy lata prawie, poświęcając swój czas, energię i nierzadko pieniądze, doprowadzili do powstania pomnika. Są to mieszkańcy Siemichocz: Iwona i Waldemar Sidunowie, z dziećmi Piotrem i Olą; Krystyna, Kazimierz i Marek Sowowie; Irena i Michał Popławscy; Oksana i Jarosław Nikiforukowie; Józef Niewiarowski, Jarosław Majewski, Stanisław Czajkowski, Łukasz Rudkowski, Anatol Wiktoruk, Marian Nieśmiałowski oraz Katarzyna, Marek i Cyryl Dytkowscy. Organizację uroczystości wsparły Halina Sobolewska - Smorczewska, Ewa Krasińska, Julia Kołodziejska, Barbara Radosiuk, Alina Szumarska i Wiera Mikołajuk.
Do dziś zostali już nieliczni świadkowie wydarzeń z cza-sów II wojny światowej, ale o zamordowaniu mieszkańców Siemichocz wciąż pamiętają ich potomkowie.
Na uroczystościach odsłonięcia pomnika pojawili się Henryk Migus i Marian Zdzichowski, nie widzieli się od wojny. Są ostatnimi świadkami tego, co stało się tu 80 lat temu. Nie brakowało wzruszeń.
- Zginął mój tata Edward Migus i kuzyn. Zostali rozstrzelani w Milejczycach. Czas swoje robi, ale pamięć zostaje - wspominał 88-letni dziś pan Henryk.
- To dotyczyło też mojej rodziny, dlatego zaangażowałem się w ten temat. Odsłonięcie pomnika i upamiętnienie ofiar wojny to piękna sprawa - mówił wójt gminy Nurzec Stacja Norbert Jadczuk.
- Potrzebujemy pamięci o tych nieżyjących, przekazywania następnemu pokoleniu, bo tych żyjących świadków jest coraz mniej - podsumowała zastępca wojewody podlaskiego Ewa Kulikowska. Wśród zamordowanych był prapradziadek ze strony jej męża.
Na uroczystościach obecny był również Wójt Gminy Milejczyce, Nadleśniczy Nadleśnictwa Nurzec, kilkudziesięciu mieszkańców Siemichocz, wielu potomków pomordowanych, którzy przyjechali z odległych krańców Polski i nie tylko. Poczet sztandarowy siemichockiej OSP, białoczerwona flaga wciągnięta na maszt, obsługa techniczna GOUK Nurzec Stacja - bardzo wzruszający podkład muzyczny przygotowany przez organizatorów podkreśliły wyjątkowy charakter uroczystości. Ksiądz Mariusz Woltański, proboszcz parafii katolickiej w Tokarach pomodlił się i poświęcił pomnik. Złożono wiązanki kwiatów, zapalono znicze, wspominano wydarzenia sprzed 80 lat, również na okolicznościowym poczęstunku w świetlicy wiejskiej. Godnie uhonorowano pamięć tych, którzy znaleźli się w nieodpowiednim czasie, w nieodpowiednim miejscu, pomordowanych za niewinność.
Zabrakło księdza prawosławnego, Cezarego Nowickiego, z pobliskiej parafii w Telatyczach. Nie mógł? Nie chciał? Mieszkańcy, nawet ci wyznania prawosławnego, są zniesmaczeni, by nie powiedzieć oburzeni.
ak, fot. ak
Oto krótkie biogramy osób, które zginęły i które lokalna społeczność chciała upamiętnić. Są to informacje zebrane na podstawie wywiadów przeprowadzonych z żyjącymi przedstawicielami rodzin ofiar. Na podstawie wspomnień dzieci, wnuków kuzynów opisane zostały krótkie historie dawnych mieszkańców Siemichocz, to jakimi osobami były, jakie historie przekazuje się o nich z pokolenia na pokolenie oraz to w jakich okolicznościach zostali zatrzymani pamiętnego 3.06.1944. Ponieważ pamięć ludzka jest ulotna cześć tych historii jest fragmentaryczna i często rozmyta. Pozostawia też wiele niedopowiedzianych kwestii i pytań bez odpowiedzi, ponieważ w większości nie żyją już bezpośredni świadkowie tamtych wydarzeń. Podjęto jednak taką próbę, aby upamiętnione osoby nie pozostawały anonimowe, aby nie były jedynie imieniem i nazwiskiem na pomniku.
Piotr Geppart lat 20
Pierworodny syn Stefana Gepparta i Marii Geppart z d. Migus; brat Anny Geppart, Zofii Nieśmiałowskiej i Józefa Gepparta. W rodzinnych opowieściach mówi się o Piotrze, że był kozakiem lub miał charakter. W odpowiedzi na pytanie co kryje się za tymi określeniami, usłyszymy: niespokojny duch, zadziorny, odważny, zaradny, sympatyczny, wesoły i dowcipny. Urodził się w Siemichoczach i tutaj spędził dzieciństwo oraz lata młodzieńcze, dzieląc niełatwy los wiejskich dzieci czasów międzywojennych, znaczony ciężką pracą w polu i licznymi obowiązkami w obejściu i w domu. Nie zabrakło oczywiście w życiu chłopca chwil szczęśliwych i radosnych, zwłaszcza, że ojciec - utalentowany ludowy skrzypek - potrafił rozwiać smutki, chwytając za smyczek. U boku ojca Piotr poznawał skrzypcowe ABC, ale bardziej mu odpowiadała rola perkusisty. Rzec by można, że pod rodzinną strzechą Geppartów toczyło się życie z muzycznym akompaniamentem. Wejście Piotra w dorosłość zbiegło się z wybuchem II wojny światowej. W czasach sowieckiej okupacji tych terenów, prawdopodobnie w 1941 roku, został wy-wieziony na Wschód. Na długi czas słuch o nim zaginął. Późną jesienią lub wczesną zimą 1943 roku, gdy już niektórzy uznali go za zmarłego, niespodziewanie wrócił do domu. Zdradził najbliższym, że uciekł z transportu i na piechotę przewędrował setki kilometrów, zdzierając po drodze kilka par butów. Był wycieńczony i długo dochodził do siebie, o czym często wspominały siostry Anna i Zofia, które przez całą zimę zajmowały się leczeniem brata. Zapewne nieraz opowiadał rodzinie o tym gdzie był i co robił przez te lata, ale do dzisiaj przetrwały jedynie luźne strzępki, mniej lub bardziej wiarygodnych, informacji (typu: wywieźli go aż pod Moskwę, był w Odessie, był pod Odessą, wrócił z Krymu), które nie dają pełnego obrazu tułaczych losów młodego Gepparta. Być może, ślady jego bytności na Wschodzie do dziś kryją się na listach setek tysięcy młodych Polaków, którzy pracowali na rzecz sowieckiego imperium na tyłach frontu. Stan zdrowia nie był wówczas jedynym zmartwieniem rodziców Piotra. Syn musiał się ukrywać, ponieważ nie miał żadnych dokumentów, a oficjalne zgłoszenie tego faktu władzom niemieckim oznaczało poważne kłopoty. W rezultacie długich starań, najprawdopodobniej dopiero wiosną 1944 roku, w końcu otrzymał kennkartę (dokument tożsamości, karta rozpoznawcza, nadawana przez okupacyjne władze niemieckie - ak), i w końcu mógł wyjść na świat. Jak się okazało, niedługo się nim cieszył. 3 czerwca 1944 roku Niemcy wtargnęli do Geppartów z zamiarem zatrzymania dwóch mężczyzn - ojca i syna. Obaj byli wówczas w domu. Ponieważ ojciec leżał w łóżku złożony chorobą, zabrali tylko syna. 7 czerwca 1944 roku Piotr Geppart zginął jako pierwszy, w dramatycznych okolicznościach. Tuż przed egzekucją w akcie desperacji rzucił się jednego z oprawców i został natychmiast zastrzelony.
Edward Migus lat 30
Młodszy brat Marii Geppart z d. Migus; wujek Piotra Gepparta, ojciec Henryka, Tadeusza i Jerzego Migusów Edward Migus - syn Ewy i Dominika Migusów, urodzony w 1914 roku w Litwinowiczach, przybył do Siemichocz już jako dorosły mężczyzna, z konkretnymi planami na życie. Zamierzał zbudować tutaj dom i osiąść na stałe. Miał za sobą służbę wojskową, pożegnał stan kawalerski, żeniąc się z panną Zofią Mikołajewską z miejscowości Bystre, został ojcem. Miał również w ręku ceniony wówczas fach, który zapewniał rodzinie utrzymanie - był kowalem. Tajniki zawodu poznał podczas służby wojskowej w Pułku Ułanów, skąd powrócił jako licencjonowany podkuwacz koni. Nie poprzestał jedynie na werkowaniu (przycinanie i korygowanie kształtu - ak) i podkuwaniu końskich kopyt. Szybko zdobywał nowe umiejętności i rozszerzał ofertę kowalskich usług, zwiększając tym samym szanse na zatrudnienie i zdobywając coraz większe uznanie. Jego syn - Henryk, tak przyzna po latach: "Patrząc z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że Ojciec był bardzo przedsiębiorczy i wybitnie zdolny. Nie tylko naprawiał, ale też produkował różne narzędzia. Posiadał wiedzę z zakresu metalurgii i zdolności konstrukcyjne. Ze znawstwem operował metalem, chociaż - w zasadzie - był samoukiem". Przez kilka lat pracował w różnych majątkach zi-mskich, w tym - między innymi - w majątku Bystre w gminie Boćki oraz w położonym w sąsiedztwie Siemichocz majątku Henryka Kunickiego - Klateczka. Następnie rozpoczął współpracę z Bolesławem Zdzichowskim, który również był kowalem i miał własną kuźnię. Pod gościnnym dachem państwa Zdzichowskich znalazła wówczas schronienie cała rodzina Migusa. Kiedy w 1941 roku ponownie wkroczyli tutaj Niemcy i zmusili wszystkich kolonijnych mieszkańców do przeprowadzki na teren wsi, przenieśli się do domu siostry Edwarda - Marii Geppart. Na posesji Geppartów stała niewielka kuźnia, która była królestwem młodego, zdolnego i pracowitego kowala. Do tej właśnie kuźni w feralną czerwcową sobotę, wkroczyło trzech niemieckich żandarmów... Ponieważ Edward Migus był w roboczym kowalskim ubraniu, doprowadzili go do domu by się przebrał. Ten moment siedmioletni wówczas syn Henryk zapamiętał na całe życie: "Ojciec się szybko umył, przebrał, wziął do kieszeni trochę papierosów i wszyscy wyszli. Wtedy widziałem Ojca po raz ostatni". Edward Migus pozo-stawił po sobie wdowę z trójką małych dzieci: 7-letnim Henrykiem, 5- letnim Tadeuszem i 4 - letnim Jerzym. Ponieważ rodzina utrzymywała się jedynie z pracy ojca, pozostali bez żadnego finansowego zabezpieczenia. Nie mieli ani majątku, ani własnego kąta. Zanim zdołali się pozbierać po tragedii, zniknął również - w niewyjaśnionych okolicznościach materiał na dom, który ojciec przygotował i złożył na parceli podarowanej przez siostrę Marię. Było ciężko. "Matka uprawiała kawałek ziemi, odstąpionej przez rodzinę. Była krowa. I tak wegetowaliśmy" - wspomina Henryk Migus. W Siemichoczach mieszkali do połowy 1946 roku i gdy najstarszy syn skończył II klasę w tutejszej szkole, wyjechali do rodziny matki w miejscowości Bystre. Chłopcy uczęszczali najpierw do szkoły podstawowej, a następnie kontynuowali edukację w szkołach średnich i zgodnie z obowiązującym po wojnie nakazem podejmowali pracę zarobkową. Rozjechali się po Polsce i osiedlili w różnych miastach - najstarszy (Henryk) w Olsztynie, średni (Tadeusz) w Stargardzie Szczecińskim (dzisiaj Stargard), a najmłodszy (Jerzy) w Gliwicach, gdzie zabrał również matkę. Każdy z nich wykuwał własną drogę.
Aleksander Józefowicz lat 15
Syn Aleksandra Józefowicza i Eudokii Józefowicz z d. Baran; Aleksander Józefowicz urodził się w 1929 roku w Wól-ce Nurzeckiej. Jego przyjście na świat było prawdziwym szczęściem dla rodziców. Po stracie córeczki Oli, którą cieszyli się jedynie kilka miesięcy, długo nie mogli się podnieść. Teraz odzyskali energię i chęć do działania. Ponieważ wciąż mieszkali kątem w rodzinnym domu Eudokii, postanowili jak najszybciej się usamodzielnić i pójść na swoje. Aby spełnić marzenie o własnym domu i kawałku ziemi, ojciec Aleksandra w 1929 roku wyjechał na zarobek do Argentyny, która w czasach międzywojnia cieszyła się popularnością na polskiej wsi, ponieważ chętnie przyjmowała robotników rolnych do pracy na farmach. Podczas sześcioletniej nieobecności ojca w wychowaniu dziecka Eudokii pomagała jej matka, dlatego mały Sania - jak zazwyczaj nazywano chłopca - już na zawsze stał się ulubieńcem babci. Gdy do domu powrócił ojciec, przywitał go ładny, nad wiek wyrośnięty, prawie siedmioletni syn. Rok później rodzice mogli wreszcie zrealizować swoje plany przeprowadzając się do wsi Siemichocze, na własne, sześciohektarowe gospodarstwo, w które zainwestowali mozolnie zdobyte fundusze. W życiu Sani rozpoczął się nowy, bardzo pracowity okres. W domu Józefowiczów z roku na rok robiło się coraz gwarniej, za sprawą pojawiania się na świecie kolejnych dzieci (tj. Anatola (1936), Wiery (1937), bliźniaków - Marysi (1939) i Michałka (1939 - 1939) i Janka (42)), a Sani, jako najstarszemu, systematycznie przybywało obowiązków. Opiekował się młodszym rodzeństwem i był dla nich autorytetem. Pomagał rodzicom w gospodarstwie, jak wszystkie wiejskie dzieci w tym czasie. Wybuch wojny przyniósł nowe wyzwania i przeciwności losu. W 1941 roku rodzina zmuszona była do przesiedlenia się z kolonii na teren wsi. Wynikała z tego potrzeba odbudowy domu i pozo-stałych zabudowań gospodarczych w nowym miejscu. Aleksander był często angażowany w wiele prac związanych z tą odbudową. Rodzeństwo wspomina brata jako bardzo pracowitego i posłusznego nastolatka. 3 czerwca był dniem Zielonych Świątek. Ten dzień rodzina planowała spędzić wspólnie świętując i udać się do cerkwi na nabożeństwo. Ponieważ Aleksander od wczesnego ranka tego dnia pasł krowy i wrócił bardzo zmęczony, pierwotne plany uległy zmianie. Sania został z młodszym rodzeństwem w domu, a rodzice pojechali do świątyni. Pod nieobecność dorosłych do domu przyszli nie-spodziewanie Niemcy, którzy zaczęli szukać ojca. Wszystkie dzieci były zdenerwowane całą tą sytuacją, zaczęły płakać i w naturalny sposób "przylgnęły" do swego najstarszego brata. Niestety żandarmi zabrali ich ukochanego Sanię nie pytając o wiek. Być może to, że Aleksander były bardzo wysokim młodzieńcem okazało się dla niego zgubne. Zginął podobnie jak pozostali...
Piotr Romaniuk (ojciec) lat 44
Ojciec Piotra Romaniuka i Antoniny Mikołajuk z d. Romaniuk małżonek Olgi Romaniuk z d. Terebun; brat Włodzimierza Mikołajuka. Piotr Romaniuk urodził się w 1900 roku w Wilanowie. W czasie I wojny światowej cała rodzina Romaniuków wyjechała do Rosji w czasie wielkiego exodusu z terenów wschodniej Polski - tzw. bieżeństwa. Podczas długiego powrotu do domu Piotr Romaniuk poznał swoją przyszłą żonę - Olgę Terebun, mieszkankę sąsiedniej wsi Stołbce. Po ślubie małżeństwo przez jakiś czas mieszało w Wilanowie, a - w roku 1924 lub 1925 młodzi Romaniukowie przeprowadzili się do Siemichocz na swoje rozległe - liczące dziesięć hektarów - włości, zakupione od Henryka Kunickiego. Zamieszkali pod lasem, w niewielkim domu, otoczonym świerkami w kolonijnej części wsi. Wkrótce przyszły na świat ich dzieci. Najpierw Antonina, a później Piotr. Piotr i Olga byli zgodnym, szanującym się wzajem-nie i szanowanym przez sąsiadów, małżeństwem. Piotr Romaniuk był dobrym i pracowitym gospodarzem oraz inteligentnym, ciekawym świata człowiekiem. Lubił czytać, co w tamtych czasach było wyjątkowym zjawiskiem w środowisku wiejskim. Wnuczka wspomina do dzisiaj, że: babcia często miała pretensje o to, że ciągle siedzi i siedzi w tych papierach. Piotr Romaniuk miał też inne, dodatkowe zajęcie - rymarstwo. Szył uprzęże dla koni. Zdarzyło się - podobno - że musiał swoje umiejętności wykorzystać w nietypowym celu. Partyzanci, którzy kryli się po okolicznych lasach, po jednej z akcji przyszli bez butów. Podczas ucieczki zgubili je na mokradłach. Angażując szwagra-stolarza, który wystrugał podeszwy, uszył "eleganckie" trzewiki. W pamiętny, czerwcowy dzień żona i córka udały się do cerkwi, zaś Piotr Romaniuk wraz z sy-nem poszli odwiedzić swój dom na kolonii. Obaj zostali zabrani przez Niemców z tego właśnie domu.
Piotr Romaniuk (syn) lat 20
Syn Piotra Romaniuka i Olgi Romaniuk z d. Terebun; brat Antoniny Mikołajuk z d. Romaniuk. Piotr Romaniuk był - podobno - przystojnym niebieskookim szatynem. W dzieciństwie zawsze schludnie ubrany, grzeczny, dobrze wychowany, i wrażliwy chłopiec. Te cechy nie uległy zmianie również wtedy, gdy wydoroślał, co potwierdzają ci, którzy go pamiętają. Nie oznacza to jednak, że był smutasem. Był po-godnym i wesołym młodzieńcem. W opowieściach z tamtych lat przywoływane bywają sytuacje, że Piotr nie stronił od towarzystwa i potrafił się bawić, podobnie jak wszyscy je-go rówieśnicy. Miał zresztą ku temu warunki. Był muzykalny, miał ładny głos, grał na flecie, na bębnach i na organkach. Często razem z sąsiadami urządzali sobie spotkania muzyczne: Stefan Geppart grał na skrzypcach, Rajewski na trąbce, a Piotr na organkach. Wolne wieczory bardzo lubił spędzać nad książką. 3 czerwca, w domu na kolonii, Piotr razem z ojcem został zatrzymany przez Niemców.
Denis Rudczyk lat 58
Ojciec Władysława Rudczyka, Niny Rudczyk, Michała Rudczyka; ojczym Eudokii Luby z d. Daniluk; Jana Daniluka, Piotra Daniluka. Gdy w roku 1915 zmarł 38-letni Piotr Daniluk, jego piękna żona Aleksandra została sama z czwórką dzieci Eudokią, Lubą, Janem i Piotrem. Było jej ciężko. Gospodarstwo było duże, dzieci były małe i wymagały stałej opieki. Często szukała kogoś do pomocy przy pracach polowych i w takich okolicznościach pojawił się w jej życiu Denis Rudczyk. Wracał z wojny do domu. Za wikt i opierunek zgodził się pomóc wdowie, a potem został na stałe. Tak mogło być, nie znamy jednak faktów, a jedynie opowieści i wspomnienia, które w taką logiczną całość można by ująć. Denis Rudczyk i Aleksandra wzięli ślub cywilny, zamieszkali razem i stworzyli rodzinę. Dla Eudoki, Luby, Janka i Piotra stał się ojczymem. Władysław (1920), Nina (1922) i Michał (1924) - to trójka jego własnych dzieci. Najstarsi mieszkańcy wspominają Rudczyka jako wysokiego, postawnego mężczyznę. Dodają też, że był bardzo pracowitym człowiekiem. Gdy wybuchła wojna, starszy syn - zapewne - otrzymał powołanie do wojs-ka w ramach wrześniowej mobilizacji, co potwierdzają jego późniejsze losy. Drugi - w nie-znanych dzisiaj okolicznościach - znalazł się terenie Związku Radzieckiego. Rodzice nie mieli od nich żadnych wieści. Sąsiedzi wspominają, że Rudczyk wciąż czekał na powrót synów. W sobotę 3 czerwca 1944 roku odświętnie ubrany i starannie ogolony wybrał się do sąsiada Jana Mikołajuka na sąsiedzką pogawędkę. Sąsiad się z nim przywitał, ale poprosił by chwilę zaczekał, bo nie jest jeszcze gotowy i wszedł do domu. Denis Rudczyk przysiadł na ławce przy drodze i stąd żandarmi go zabrali. Nie było mu dane zobaczyć synów, na których wciąż wyczekiwał. Dopiero po jakimś czasie po śmierci ojca, do domu wrócił Władysław. Okazało się wówczas, że trafił do niemieckiego obozu jenieckiego, a po przyjściu aliantów znalazł się w Anglii. Michał natomiast trafił do sowieckiego łagru i opowiedział rodzinie o swoich losach dopiero w 1966 roku, gdy przyjechał z żoną i dziećmi z Karagandy w Kazachstanie. Tych, których chciał odwiedzić, już niestety na świecie nie było. Matka Aleksandra zmarła w 1945 roku, a brat Władysław, w wieku 47 lat, odszedł na zawsze rok przed jego przyjazdem. Z dzieci Denisa Rudczyka pozostała wówczas tylko siostra Nina.
Jakim Sawczuk lat 40
Syn Nauma Sawczuka i Eufozyny Sawczuk; ojciec Jana Sawczuka, Teodora Sawczuka, Wiery Sawczuk; małżonek Eudokii Sawczuk z d. Kot. Jakim Sawczuk urodził się w roku 1904 w miejscowości Stare Berezowo w pow. hajnowskim, w rodzinie Nauma i Eufrozyny Sawczuków. Po I wojnie światowej wraz z rodzicami przybyli do Siemichocz i osiedlili się w kolonijnej części wsi na ośmiohektarowym gospodarstwie. Wraz z żoną Eudokią, urodzoną w Nowym Berezowie, doczekali się trójki dzieci - dwóch synów Jana i Teodora oraz córki Wiery. Jakim Sawczuk był dobrym i pracowitym rolnikiem, a jego gospodarstwo było zasobne i zadbane. Miał parę koni, co w owym czasie świadczyło o statusie i zamożności właściciela. Był stolarzem pasjonatą i jak to określił wnuk: lubił robić w drewnie. Potrafił z drewna wyczarować najróżniejsze rzeczy, które były przydatne w gospodarstwie i usprawniały jego funkcjonowanie. Jeden z takich racjonalizatorskich pomysłów podobno uratował Jakimowi życie. Gdy pewnego dnia na podwórko Sawczuków wtargnęli Niemcy i oskarżając gospodarzy o współprcę z partyzantką ustawili pod ścianą, myśleli o najgorszym. W pewnym momencie jeden z nich zainteresował się dziwnym drewnianym urządzeniem, stojącym obok. Jakim Sawczuk wyjaśnił, że są to drewniane żarna napędzane kieratem, a następnie na rozkaz zademonstrował ich działanie. Byli zadziwieni tym zmyślnym wynalazkiem. Z uznaniem pokręcili głową, złagodnieli i odeszli. Kolejne spotka-nie z Niemcami nie miało szczęśliwego zakończenia. 3 czerwca 1944 roku Jakim Sawczuk wrócił z nabożeństwa w telatyckiej cerkwi. Dostrzegł, że we wsi panuje jakieś poruszenie. Postanowił sprawdzić, co się dzieje i skierował się do sąsiada - Piotra Romaniuka. Po drodze natknął się na niemieckich żandarmów. 7 czerwca został zamordowany w Milejczycach. Pozostawił wdowę z trojgiem dzieci i dwoje starszych już wówczas rodziców. Najstarszy syn - Jan, wyjechał ze wsi i słuch po nim zaginął. Syn Teodor objął po ojcu gospodarstwo i w wieku 49 lat zmarł. Rodzicami do końca życia opiekowała się synowa.
Paweł Szybuk lat 44
O Pawle Szybuku wiemy bardzo niewiele. Mieszkańcy wsi Siemichocze zupełnie nie kojarzą tego nazwiska. Najwyraźniej nie mieszkał tutaj długo, bądź był tu zaledwie przejazdem. Po długich dociekaniach odkrywamy jednak przyczynę owego "niepamiętania". Zupełnie przypadkiem dowiadujemy się, że w Siemichoczach zupełnie inaczej nazywali Pawła Szybuka. Podobno miał przydomek "Lagonda" i dopiero on odświeża pamięć najstarszych mieszkańców wsi. Pawła Szybuka mieszkańcy Siemichocz opisują jako wysokiego, postawnego mężczyznę, który był bardzo towarzyski. Był żonaty, a jego żona pochodziła z rodziny o nazwisku Mantur. Rodzina owa miała dom naprzeciwko państwa Mikołajuków i przez jakiś czas Szybukowie najprawdopodobniej - tam mieszkali. Tak przynajmniej mówią niektórzy ludzie w Siemichoczach. Potem zamieszkali w swoim niewielkim domu z okrąglaków przy tzw. "wygodzkiej drodze" w pobliżu lasu zwanego "Borek". Swój domek - podobno - "Lagonda" zbudował samodzielnie z materiałów przynoszonych na plecach, kłoda po kłodzie. Paweł Szybuk doprowadzony został do grupy jako ostatnia, dziesiąta ofiara łapanki. Po śmierci męża, jego żony nie widywano już w Siemichoczach.
Boleslaw Antoni Zdzichowski lat 48
Syn Józefa i Sabiny z d. Klencner; mąż Sabiny Zdzichowskiej z d. Kondracka. Jaki był Bolesław Antoni Zdzichowski? Córka odpowie: "był odważny, honorowy, utalentowany, silny, przystojny, ambitny"; sąsiedzi dodadzą: "pierwszorzędny fachowiec, kulturalny, cieszący się autorytetem...". Urodził się w 1896 roku, w Ruskowie, w powiecie łosickim, w wielodzietnej rodzinie. Był kowalem. Początkowo zatrudniał się w majątkach ziemskich i w ten sposób trafił w okolice Siemichocz - do majątku Klateczka. Dzięki temu poznał Sabinę Kondracką, z którą później zawarł związek małżeński. Gdy przyszło na świat pierwsze dziecko - syn Józef, młody ojciec postanowił polepszyć byt rodziny i w roku 1929 wyjechał na zarobek do Argentyny, gdzie przebywał do 1934 roku. Pracował przy budowie kolei jako pracownik lokomotywowni, pogłębiając przy okazji swoją wiedzę z zakresu metalurgii i zdobywając kolejne nowe doświadczenia. Syn Marian Zdzichowski, wspomina, że po powrocie ojciec operował najczęściej nie-mieckimi nazwami narzędzi i uczył tych nazw wszystkich wokół. Po powrocie otworzył swoją kuźnię, w której później jakiś czas pracowali z Edwardem Migusem. Dokupił ziemi i mógł spokojnie patrzeć w przyszłość. Na świat przychodziły kolejne dzieci - w roku 1935 - Marian, tuż przed wojną w 1938 roku - Genowefa i w 1941 - najmłodszy Boguś. Ten spokojny czas przerwała wojna. W 1941 roku trzeba było zrujnować cały swój dom, zacząć przenosiny do wsi. Akurat w tym roku pojawił się na świecie Boguś - najmłodszy syn Zdzichowskich. Rodzina przeniosła się do domu Skowrońskiej, a materiał z rozebranego domu został złożony przy stodole, która znajdowała się na tym nowym podwórku. Niestety spłonął wraz ze stodołą i wracając później na stare miejsce, trzeba było zaczynać od nowa, ale wtedy zabrakło już ojca i Józka który był najstarszym dzieckiem. 3 czerwca Bolesław Zdzichowski został zabrany najprawdopodobniej z podwórka, po powrocie z żoną z kościoła w Tokarach, gdzie odbywała się msza rocznicowa za matkę jego żony. Nie wrócił już nigdy. Pozostawił wdowę z trójką małych w wieku, dziewięciu, sześciu i trzech lat. Cierpiała podwójnie po stracie syna i męża.
Józef Zdzichowski lat 17
Syn Bolesława Antoniego Zdzichowskiego i Sabiny Zdzichowskiej z d. Klencner; brat Mariana, Genowefy i Bogusława. Józef był najstarszym synem w rodzinie Bolesława i Sabiny Zdzichowskich. Urodził się jeszcze przed wyjazdem ojca do Argentyny. To o nim myślał ojciec w dalekim kraju i do niego wracał. To on był jedyną pociechą matki, która została tutaj sama. Banalne z pozoru stwierdzenie "ukochany synek mamy", które usłyszymy od młodszej siostry Genowefy, ma swoją wagę i uzasadnienie. Dzieci pamiętają starszego brata takim, jakim był wówczas. Z uwagi na dużą różnicę wieku, był dla nich wsparciem w momentach, w których nie czuły się bezpieczne oraz autorytetem, przed którym trzeba się było postarać. Młodszy brat Józefa, Marian, do dziś mówi z dumą, że Józek nauczył go dosiadać konia. Kiedy pojawiły się na świecie młodsze dzieci w rodzinie Zdzichowskich, Józef, jako najstarszy, pomagał rodzicom w ich wychowaniu oraz wspierał w codziennych obowiązkach domowych. Był zdolnym, zdyscyplinowanym i odpowiedzialnym dzieckiem. Matka miała do syna zaufanie i nie kryła swoich uczuć wobec niego. Bardzo chciał, aby zaufał mu ojciec. Już jako dziecko zaglądał do ojcowej kuźni, a gdy podrósł stał się tam częstym gościem. Ponieważ wyrósł na silnego młodzieńca i był bardzo zręczny i bystry, zaczął pomagać ojcu, podejmując się coraz bardziej skomplikowanych i wymagających prac. Bardzo się starał - podobnie jak każdy chłopak w jego wieku - nie zawieść ojca. Tego pamiętnego czerwcowego dnia, rodzina wróciła właśnie do domu z mszy rocznicowej po śmierci babci. Józef uparł się, żeby pójść do stajni naprzeciwko Geppartów, zmienić podściółkę koniowi i bydłu. Obiecał ojcu, że to zrobi i zapomniał. Mimo kilkukrotnych upomnień matki, żeby nie oddalał się od domu, syn postąpił po swojemu. Na tamtym podwórku został zatrzymany.
opracowała Helena Smorczewska
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie