Reklama

Miejsce urodzenia, lokalne historie

Blanka Bartoszuk, Sława Czekanowska, Filip Czeżyk, Gabriel Głuchowski, Jakub Kaczor, Hania Kalinowska, Monika Klimaszewska, Kuba Księżopolski, Gabriela Miękus, Weronika Naumiuk, Ignacy Obzejta, Magdalena Stachowicz, Adam Stefaniuk, Rafał Uziębło, Zuzanna Woźniak, Krystian Wyganowski, Łucja Zawistowska i Aleksandra Zubkowicz - uczniowie klasy VII i VIII Szkoły Podstawowej im. Bohaterów Akcji V2 w Sarnakach, stali się współautorami książki - zbioru wspomnień, dotyczących ich miejsca urodzenia.

- Pozycja ta to efekt udziału uczniów w Akademii Młodego Obywatela im. Jana Karskiego, projekcie Fundacji Edukacyjnej Jana Karskiego - mówi Rafał Dydycz, opiekun grupy. - W jej ramach do Sarnak przyjechał instruktor, który przeprowadził warsztaty dotyczące historii lokalnej i umiejętności badania i interpretacji. Następnie młodzież odbyła czterodniową wycieczkę do Warszawy, podczas której zwiedziła najważniejsze miejsca historyczne, ukazujące różnorodność kulturową, a także spotykała się ze świadkami historii. Wszystko to przygotowywało ich do najważniejszego zadania, jakim było przeprowadzenie rozmów z osobami z rodziny lub sąsiedztwa, dotyczącej historii swoich rodzin, lub okolic, a także spisanie tych wywiadów. Materiały zebrane przez uczniów zostały następnie przesłane do Fundacji i tam przygotowano je do druku i wydrukowano.

Młodzież wzięła udział w warsztatach "Powstańczy dzień" w Muzeum Powstania Warszawskiego, "Jak pięknie się różnić" w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, "Tropiciele historii" w Muzeum Narodowym, "Nowoczesny patriotyzm" prowadzony przez Staszka Niemojewskiego, "Historia rodzinna. Zrób wywiad z babcią i dziadkiem" oraz "Album rodzinny. Jak czytać historię ze zdjęć albumu rodzinnego" w Domu Spotkań z Historią. Młodzi ludzie złożyli wizytę w Sądzie Najwyższym, gdzie zapoznali się z konceptem trójpodziału władzy. Obejrzeli spektakl teatralny Fundacji Banina pt. "Kolorowa, czyli biało-czerwona", który poruszał tematykę manipulacji. Spotkali się z rabinem Michaelem Schudrichem w synagodze, ojcem Piotrem J. Kuszką w cerkwi, pastorem Michałem Jabłońskim w kościele ewangelicko-reformowanym oraz panią Edytą Amerouali w ośrodku kultury muzułmańskiej. Na szczególną uwagę zasługuje także rozmowa ze świadkiem historii, ocaloną z getta warszawskiego panią Krystyną Budnicką.

Jeszcze przed świętami w szkole w Sarnakach pojawiła się Bożena Regulska - Komornicka z Fundacji, która przekazała autorom po dwa egzemplarze książek, aby mogli podzielić się z rodziną i bohaterami wspomnień przy świątecznym stole.

- Dziękujemy Fundacji Edukacyjnej Jana Karskiego za możliwość udziału w projekcie, a szczególnie pani Bożenie, za ciepło, bezinteresowność i opiekę nad naszym udziałem w pracach.

Publikacja to zbiór czterdziestu sześciu międzypokoleniowych rozmów poświęconych historii Polski XX wieku.

- W rolę pytających wcielili się wspaniali uczniowie i uczennice klas VII i VIII Szkoły Podstawowej im. Księdza Kanonika Władysława Skierkowskiego w Bogurzynie, Szkoły Podstawowej im. Bohaterów Akcji V2 w Sarnakach oraz Szkoły Podstawowej im. Księdza Wawrzyńca Lewandowskiego w Seroczynie. Odpowiadającymi na pytania byli zaproszeni przez nich najstarsi członkowie rodzin lub lokalnej społeczności. Zebrane wywiady to nie tylko zapis międzypokoleniowych spotkań, lecz także wyjątkowe źródła historyczne. Publikacja tego zbioru stanowi ukoronowanie siódmej edycji Akademii Młodego Obywatela, którą Fundacja Edukacyjna Jana Karskiego organizuje we współpracy z Muzeum Historii Polski w ramach programu Patriotyzm Jutra. Celem projektu jest krzewienie wśród młodzieży szkolnej idei reprezentowanych przez patrona Fundacji. Aktywne postawy obywatelskie, szacunek dla różnorodności kulturowej i wyznaniowej oraz sztuka prowadzenia dialogu - to wartości, na które wskazuje biografia Jana Karskiego, a które Fundacja pragnie szerzyć - we wstępie napisała Bożena Regulska - Komornicka.

Nad realizacją projektu ze strony szkoły czuwali Jolanta Czarnowska-Kołaczkowska, dyrektorka Barbara Michoń i Rafał Dydycz.

 

Dzięki uprzejmości Rafała Dydycza publikujemy jeden z wywiadów, który powstał na podstawie jednego zdjęcia.

 

"Było ubogo, ale przyjemnie. Blanka Bartoszuk, kl. VII. Rozmowa z sąsiadką, panią Sabiną Świć

- Czy mogłaby pani opowiedzieć coś o tym zdjęciu?

- Tak, mogę. To zdjęcie mojego rodzinnego domu, gdzie się urodziłam. Na zdjęciu jest moje rodzeństwo cioteczne. Wtedy nie było fotografów, nie robiło się zdjęć, kto mógł zrobić, to miał, ale ja akurat z wtedy rodzinnych zdjęć nie mam.

- Pamięta może pani, kto robił to zdjęcie?

- To był taki amator, taki pan, co po prostu chciał się tym zająć i zrobił. Ale to nie był żaden fotograf, taki prawdziwy, tylko taki amator.

- Na zdjęciu widzę, że jest przedstawiony również kot. Czy mogłaby pani o nim opowiedzieć?

- W domu zawsze były koty. Na podwórku były psy, bo taki był zwyczaj, taka była tradycja. Kot nazywał się pewnie Mruczek.

- Zdjęcie to było wykonywane z jakiejś okazji?

- Po prostu chcieli mieć na pamiątkę. A ten pan to jeździł rowerkiem sobie przez wieś i jeżeli ktoś chciał zrobić zdjęcie, no to on wtedy robił, bez okazji większej. A tutaj z tyłu widać fragment choinki, czyli pewnie zdjęcie było robione na Boże Narodzenie.

- Czy za te zdjęcia się płaciło, czy ten pan za darmo robił?

- To była chyba jakaś taka gratisowa usługa. Czasem ktoś coś miał, to dał.

- Pani wspomniała, że osoby ze zdjęcia są pani rodziną. Czy mogłaby pani coś więcej o nich opowiedzieć?

- To jest cioteczne rodzeństwo, dzieci od siostry mego taty.

- Powiedziałaby pani trochę o pomieszczeniu, w którym zostało zrobione zdjęcie.

- To było jedno pomieszczenie, w którym spały trzy rodziny prawie, bo byli ciotka z wujkiem, dziadek z babcią i jeszcze inni. No i dzieci były, ale to było tylko jedno pomieszczenie. Jeden duży pokój z piecem w rogu, w którym się chleb piekło. Wiem, że to było tak niskie, że już później próbowałam nawet do sufitu dostawać. Za ścianą zawsze była też druga rodzina, to znaczy już ci, co się żenili i zakładali swoje rodziny, to wychodzili tam - za ścianę. Jeszcze na ścianie był przybity dywan, bo to się tak nazywało. To było tkane na krosnach, z wełny, która była w domu przędzona na tak zwanym kółku. Wszystko domowej roboty, a w oknach to też jakieś firanki czy zasłonki, bo ciotka lubiła robić szydełkiem, haftować coś tam. Stał tam jeszcze tak zwany zydel, to była taka ława z oparciem, gdzie można było sobie posiedzieć, a były też takie z podnoszoną klapą, na których można było też spać. Mój wujek był stolarzem i dlatego ten zydel był taki ładny, miał ładne szczebelki. To była jednocześnie ozdoba, ławka i ewentualnie do spania.

- Jeśli miała pani wujka stolarza, to może jeszcze jakieś ozdoby były w domu od niego?

- Jeszcze w kącie stał warsztat stolarski. To była taka ciasnota w tym domu, że nie wiem. Ojciec był najstarszy z tego rodzeństwa, a było ich pięcioro: było czterech facetów i jedna pani ostatnia to była ciotka. To my mieliśmy za ścianą taką kuchnię, gdzie byliśmy niby osobno już.

- Czyli nie było tak, że mieliście tylko jeden pokój?

- Ten jeden pokój należał do reszty rodziny, a my mieliśmy tę kuchnię też. W tamtym pokoju były zamknięte drzwi, tak żeby tam nie chodzić. Trzeba było przejść przez sień dopiero i tam druga rodzina była. To był bardzo mały dom, w tej chwili jeszcze rośnie tam lipa, którą pamiętam, ma ponad sto lat. Pod tę lipę zawsze się wychodziło wieczorem, na kolację. Stawiało się taboret, bo w domu nie było miejsca, żeby tak usiąść, i tam się jadło. Obiadów wtedy nikt nie gotował. Jadło się śniadanie, na które często były jakieś barszcze albo kapłoniak. Kapłoniak to była potrawa, którą się przyrządzało, zalewając suchy chleb gorącą wodą. Mój ojciec lubił dodać do tego mleko, a jak była słoninka, to można było wtedy skwareczkami okrasić tę wodę. Potem już kolacja była gotowana. Były zupy, jakieś kluski, a jak przyszedł okres dyniowy, to słynne były zupy z dyni. Na wiosnę nas na łąki wysyłali, żeby narwać szczawiu, i wtedy były szczawiowe, a jak było jajko to było już ho, ho, ho - dobrze.

- Co się jadło wtedy na zimę?

- W zimę to raczej były kartoflanki rozgrzewane i żurek. Żurek się robiło, gdy mama piekła chleb, bo w dzieży robiło się zaczyn i część przeznaczało się na żurek. Był też tradycyjny kisiel owsiany - ze zmielonego owsa. Stawiało się go w specjalnym garze i się zakiszało na kuchni, a potem cedziło i zagotowywało. Trzeba było cały czas stać i mieszać łyżką, żeby się nie przypalił, ale to był bardzo odżywczy posiłek, bo po owsie to i konik dobrze biega.

- Miała pani jakieś rodzeństwo?

- Tak, miałam. Byłam najmłodsza, najstarszy brat był 10 lat ode mnie starszy, kolejny osiem, a siostra sześć. Starali się chodzić do lasu po grzyby, jagody, żeby pomóc rodzicom. Tak jak można było, to się dorabiało wtedy.

- Dorabiało się u rodziców czy u jakichś może sąsiadów?

- Nie, nie. Byli bogatsi gospodarze. Było kilku bogatszych gospodarzy na wsi i na przykład tata szedł do nich na koszenie w czasie żniw. Najmowali go, bo dobrze kosił. Chłopcy, jak byli mniejsi, to też byli brani do jakiejś roboty, a potem nawet do orki, bo orać też trzeba było umieć. No i było jeszcze rąbanie drewna. Siostra to raczej zostawała w domu, ona bardzo lubiła sprzątać i pilnowała porządku.

- Pani ojciec dobrze kosił, czyli mieliście swoje pole. A może nauczył się tego gdzie indziej?

- Mieliśmy swoje pole, ale żeśmy mieli za mało, żeby się utrzymać. Bo ile to było - dwa i pół hektara. Niewiele na taką rodzinę. Za pracę można było zarobić trochę żyta czy kartofli, bo to też nikt pieniędzy nie płacił wtedy. Kosiłeś - to dostałeś zboże, kopałeś - to dostałeś ziemniaki, a potem jeszcze jakaś inna wymiana gospodarcza. Ważne, że była krowa, która dawała mleko. Dzięki niemu można było trochę przeżyć. Choć nie zawsze było mleko od naszej krowy - jak była zacielona. A z sąsiadkami mama żyła bardzo dobrze. Raz szła do jednej, to przyniosła kubeczek mleka. Raz szła do drugiej, to też przyniosła. A potem one przychodziły, jak u nas mleko było. Były warunki sąsiedzkie bardzo dobre, bardzo dobre mieliśmy relacje z sąsiadami i to była fajna sprawa. Teraz tak nie ma.

- Opowie pani coś jeszcze o swoich sąsiadach?

- Była babka, trochę czarodziejka nie czarodziejka. Wylewała wosk, ja się bałam, bo wystraszyłam się koguta. Wchodziłam do pomieszczenia, a kogut sfrunął i się tak wystraszyłam, że zaczęłam chorować. No i sprowadzili tę babkę, a ja się jeszcze bardziej bałam. Nakryła mnie jakąś dziwną ścierką. Zimną wodę miała w misce - bo jakaś tam miska zawsze była - i wosk topiła, ale to musiał być prawdziwy, czysty wosk od pszczelarzy z sąsiedztwa. Jakieś tam modły odprawiała i wylewała na wodę wosk. To, co wyszło z tego wosku, to miał być strach, którego się bałam, i rzeczywiście - wyszedł taki rozczapierzony kogut. I ona potem to rąbała siekierą czy jakimś tam nożem, i wyrzucała daleko tak, żeby się już nikt tego nie bał.

- Zadziałały te czary?

- Tak. Bo jak człowiek wierzy, to wiara czyni cuda.

- A wracając do zdjęcia, to w co były ubrane te osoby?

- Były ubrane skromnie, jakieś tam sukieneczki, bo była krawcowa sąsiadka. Po domach chodziły wtedy też handlarki, to było już zaraz po wojnie. Bardzo często zajmowały się handlem wymiennym. Jak ktoś miał krowy i masło, to handlarka dostawała mleko, masło, jajka. A jak już się miało materiał, to się niosło do krawcowej i szyło się sukieneczki. Byli jeszcze Żydzi, którzy handlowali, i to od nich się coś kupiło.

- Wspomniała pani o wojnie. Pamięta z niej coś pani?

- Pamiętam, jak samoloty leciały, a ja mówiłam: "Mamo, mamo! Mecki molot leci, chowajmy się!" - że to niemiecki samolot leci, i żebyśmy się chowali. Pamiętam, jak siedziałam w okopie - to były po prostu jamy wykopane, a nasz był przy kamienicy. Kamienica to była sterta kamieni na polu zebranych i usypanych, koło której zawsze rosła grusza albo inne drzewo. Nasz okop był przykryty i można było się tam wsunąć. Tam była wyniesiona pierzyna, poduszki. Pamiętam, że na noc mama zastawiała ten wlot poduszką, bo w razie jakby jakieś tam kule czy coś trafiło, to się przez to tak nie przebijało. My żeśmy włazili do tej nory i tam spaliśmy. Krowa stała przy gruszy i dopóki Niemcy jej nie zabrali, to można było wydoić, było jakieś pożywienie, pamiętam. Pamiętam też dobrych Niemców. Siostrę już wtedy zabierali do kuchni w barakach niedaleko i tam musiała pomagać. Ja wtedy chorowałam i przyszedł jeden Niemiec i się pytał, dlaczego jestem chora. A potem, jak siostra wracała z roboty, to dał jej wołowe kości na rosół, żeby mama mi ugotowała. A drugiego nazywaliśmy "Kicy kicy", bo mnie brał na rękę i robił mi "kicy, kicy". Jak miał cukierki czy coś, to też dostawałam. I tacy Niemcy byli. Jak odjeżdżali już, to jeden przychodził jeszcze się pożegnać, mówił, że też zostawił u siebie córkę. Tak, że nie wszyscy byli podli, tak samo jak i u nas.

- Tu mnie pani trochę zaskoczyła, bo pierwszy raz słyszę o dobrych Niemcach. Czy jeszcze pani chciałaby coś dopowiedzieć?

- Tak, pamiętam jeszcze, że wtedy uciecha była z każdej szmatki, bo z nich się lalki robiło. Można było się pocieszyć, pośmiać i popłakać, bo też były powody różne. Czasy dzieciństwa jednak dobrze wspominam, bo to dla mnie było i bieganie, i hasanie, zabawy jakieś, i dobrze było. Cieszyłam się z każdej drobnostki, bo to miało jakieś znaczenie, nie tak jak dzisiaj - dzieci mają zabawki i wszystko. Już nawet w dużo, dużo późniejszych czasach, jak już pasałam sama krowy, można było zrobić piłkę z sierści krowy. Pomagali nam ją robić chłopcy, z którymi wspólnie ganialiśmy krowy pod las i wspólnie je paśliśmy. Takie zajęcia wtedy były, takie zabawki. Lalki ze szmatek się zszywało. Jak było jeszcze je czymś pomalować, to już był rarytas.

- A pani te lalki robiła sama czy może z koleżankami albo z kimś z rodziny?

- Kręciłam sama, jak umiałam, się coś wpychało, żeby głowę zrobić, i się zakręcało. Jeszcze się później owijało, żeby wyszła sukienka, jak się miało jakiś ładny sznureczek kolorowy, to się zawiązało. To było bardzo prymitywne, ale to była lalka. Pewnego razu mnie zostawili w domu samą. Chciałam wtedy mieć ładną lalkę i się bawić. Stała tam figurka Matki Boskiej, dość spora, nie była z porcelany, tylko jakiegoś podobnego materiału. I ja chciałam jej szaty ubrać na lalkę. Figurka stała na wyższej półce i musiałam stanąć na łóżku. Ale jak już ją brałam, to ona mi wypadła i pękła w pół. Ile ja się napłakałam, zanim mama wróciła z pola i to zobaczyła. Ale mówi: "Nie płacz, jakoś to naprawimy", i zaczęła gotować klej z mąki, bo przecież innego kleju nie było, i skleiła tę Bozię, a ja już jej później jej nie ruszałam.

- A pamięta pani, ile miała pani wtedy lat?

- Miałam wtedy siedem może osiem lat. Potem mieszkaliśmy w rodzinnej chałupie ojca. Mama pochodziła też z Hołowczyc, tylko dalej mieszkała, to przenieśliśmy się potem tam, gdzie mama była. Tam już było większe pomieszczenie, bo była kuchnia, pokój, była jakaś spiżarnia przy tym. Stamtąd do szkoły już chodziłam. Lekcje odbywały się i w prywatnych mieszkaniach, bo było dużo dzieci, nie mieściły się wtedy w szkole, która była, a jeszcze stoi. Jak tamtędy przejeżdżam, to trochę mi się przypomina. Potem żeśmy budowali szkołę. W 1951 roku tam chodziłam, nie było światła, wody, nic, bo to było wszystko takie prymitywne jeszcze. A jak ją budowaliśmy, to pamiętam, że mieszałam glinę nogami. Dzieci stały gęsiego i podawały sobie cegłę, bo tam było trochę już z cegły robione. To tak pomagaliśmy w budowie szkoły, a teraz chodzę tam do przedszkola. Bo tam jest dom seniora, a my nazywamy przedszkolem, bo się bawimy jak przedszkolaki i mamy różne zabawki.

- Jak pani wspomina szkołę i nauczycieli?

- Dobrze wspominam. Mnie nauczyciele lubili, uczyłam się dobrze, na początku to same piątki miałam, a później to już różnie bywało, ale w każdym razie dobrze wspominam nauczycieli. Był wtedy szacunek dla nauczycieli i w domu nikt nigdy nie mógł na nauczyciela powiedzieć źle. A dzisiaj to rozmawia się przy dzieciach o nauczycielach, i to bardzo różnie. W szkole też zostało zrobione moje pierwsze zdjęcie, takie małe było. Wtedy przyjeżdżał fotograf, rozwieszał w szkole prześcieradło i robił zdjęcia. Mówiło się wtedy, że z Ameryki przyślą jakieś zapasy. Rzeczywiście dostawaliśmy wtedy jakiś ceres z kakao czy inne produkty żywnościowe, byłam wtedy w drugiej czy trzeciej klasie. W szkole była też kucharka, był parnik, w którym gotowała wodę, ale dzieci musiały przynieść swój chleb. Ona go wtedy smarowała margaryną czy tam ceresem, a w kubek się dostawało kakao. Potem stał nauczyciel, jedną łyżką nas wszystkich poił tranem, z butelki takiej dużej dawał. Jak jeden wypił, przechodził dalej i następnemu. Nie było tak jak teraz, że tam się myje, myje, bo jak to tak, bo tą samą łyżką nie można brać. Jedna łyżka była na trzydzieścioro czy czterdzieścioro uczniów.

- A obiady jakieś wtedy były w szkole?

- Obiady to już były, jak ja byłam. Ze wsi do szkolnej kuchni trafiały kartofle, marchewka i kucharka gotowała z nich zupę.

- Czy mogłaby pani opowiedzieć coś o swoich rodzicach?

- Miałam wspaniałych rodziców. Kochali mnie bardzo, ja ich też, żyli z sobą dosyć długo i szczęśliwie. Nie słyszałam między nimi bardzo jakichś brzydkich słów. Raczej cholery padały na jakieś tam zwierzęta na podwórku.

- Dobrze. To chyba tyle, co chciałam wiedzieć. Czy chce coś pani jeszcze dopowiedzieć?

- Dzieciństwo wspominam bardzo dobrze, dziękuję, że akurat mnie wybrałaś do przeprowadzenia wywiadu.

- Ja też dziękuję, że pani się zgodziła."

oprac. ak, fot. arch. szkoły

Aktualizacja: 06/02/2025 15:59
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama
Reklama
Wróć do